wtorek, 17 grudnia 2013

moda jak najbardziej po polsku.


Trzeba wspierać młodych projektantów! Rozwijajmy polski modowy rynek!
Zaraz po „zastąpmy drogich projektantów ciuchami podobnymi z sieciówki” i „moda jest od tego żeby się nią bawić” to te zdania są chyba najczęściej używanymi jeśli chodzi o dyskusję na temat mody w Polsce.

„Kupujcie u polskich projektantów!”

No to będziemy. Wszyscy. Caaała  Polska wreszcie zacznie kupować projekty polskich młodych studentów łódzkiej ASP.  Ale to nie dlatego, że nagle wszyscy odkryli istnienie portali takich jak mostrami, showroom czy pakamera. Nie dlatego, że Pani Krysia nagle zaczęła interesować się modą i pojęła, że może czas wyrzucić tą obrzydliwą sukienkę sprzed 15 lat, którą upolowała jeszcze na stadionie 10 lecia i czas kupić coś co doda jej szyku, a nie kolejnych 10 lat i 5 kg.
To całe modowe nawrócenie dzięki Biedronce.

Biedronka – portugalska firma (nie wiem dlaczego przez wielu uważana jako polską) postanowiła zorganizować  konkurs „MŁODZI PROJEKTANCI DLA BIEDRONKI”. Wzięli w nim udział studenci wcześniej wspomnianej już łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych. Założeniem konkursowym było stworzenie świąteczno-karnawałowej sukienki oraz tuniki. Zrealizowane projekty zwycięzców wyłonionych w marcu od 16 grudnia można zakupić w każdym dyskoncie za 69,99.

                                              Zdjęcia pochodzą ze strony biedronka.pl 



Ale to nie o kolekcji chcę napisać. 
Sama jestem studentką architektury ubioru, wprawdzie nie na asp, ale również na łódzkiej uczelni i od kilku dni zastanawiam się czy chciałabym żeby moje projekty były sprzedawane w sklepie, który, nie oszukujmy się, z modą ma tyle wspólnego co sukienka z rynku z suknią haute couture. 
Z jednej strony wchodzimy na rynek z ogromną skalą produkcji, ubieramy tysiące ludzi, dajemy możliwość, żeby polacy wyglądali lepiej niż wyglądają teraz i to wszystko bez własnego wkładu finansowego. Stajemy się rozpoznawalni. Tylko czy klienci Biedronki to nasza przyszła grupa docelowa? Czy staniemy się rozpoznawalni w tych kręgach dla których będziemy szyć w przyszłości?

Kiedy znany aktor bierze udział w reklamie czy jakiejś innej komercyjnej akcji mówi się, że się sprzedał. A co z młodymi projektantami? Sprzedali się już na początku czy po prostu szukają możliwości rozwoju?

Podczas tegorocznego tygodnia mody w Łodzi miałam możliwość uczestniczenia w wykładzie z Dawidem Tomaszewskim. Padło pytanie dotyczące kolaboracji projektantów z sieciówkami. W odpowiedzi usłyszałam, że on jako projektant, robi wszystko to, co może w przyszłości pomóc jego marce. Jeżeli zarobi na tym duże pieniądze, a to na pewno wpłynie korzystnie na firmę, to zrobi to.

Dlaczego studenci się zgodzili na taką akcję? Bo potrzebują finansowego wsparcia. Projektowanie mody to nie jest tania zabawa. Potrzeba pieniędzy na materiały, dodatki, krawcową, jeśli ktoś szyć nie potrafi. Portfolio budować trzeba, a tkanin niestety za darmo nie rozdają. Więc skąd wziąć pieniądze?
Właśnie z takich akcji. 
Inaczej byłoby gdyby nasz rząd ruszył w końcu mózgownicą i zauważył, że w Polsce ludzie nie tylko grają w piłkę nożną. Że są inne dziedziny, które potrzebują dofinansowania. W krajach takich jak Wielka Brytania czy Francja programy stypendialne czy dofinansowania kolekcji młodych projektantów to chleb powszedni. W Polsce? Science fiction.
Dopóki polscy politycy nie wykażą zainteresowania sprawą mody (a nie wykazują, co widać po samym ich  ubiorze) albo pieniądze nie zaczną spadać z nieba, początkujący artyści będą musieli szukać pomocy w takich właśnie przedsięwzięciach. Biedronki, Lidla czy innego Reala.

Cała akcja Biedronki w teorii wygląda świetnie. Projektanci mają sponsorów którzy zapewniają odszycie projektów, klientów, miejsca sprzedaży. Firma ma projektantów, którzy wpasują się w trendy, a  przy okazji może zmniejszą dystans pomiędzy światem polskiej mody (chociaż wciąż moda,a biedronka nie łączy mi się za cholerę). I wszystko to wydaje się tak bajecznie piękne.
A potem przychodzi czas na praktykę. I wygląda to tak:

                                 zdjęcie pochodzi z fanpage’a „Michał Zaczyński Blog”


Wieczorowe sukienki wepchnięte gdzieś pomiędzy materac, mopa i różowe skarpetki frotte.
Z eleganckich wieczorowych kreacji od projektantów w designerskich opakowaniach wychodzą nam jakieś szmatki w kartonowych pudełkach, w dodatku zbędnych, bo nie można przecież zobaczyć jak to w środku wygląda, z jakiego materiału, jak uszyte itd. O przymierzaniu nie wspomnę. A jak już się kupi jeden rozmiar i będzie nie daj boże za małe to zwrócić już się nie da.

Założenie było dobre. Wspierać młodych projektantów. I pomoc jest niezaprzeczalnie duża. Szkoda jednak, że nie pomyślano o późniejszej sprzedaży sylwestrowych kreacji. Jeżeli firma decyduje się na designerski produkt, to czemu nie stworzy dodatkowo fajnego stojaka. Nawet kartonowego.
Na pewno bardziej eleganckiego od metalowego kosza, w którym możemy znaleźć  pompki do roweru, namiot czy inne bardzo feszyn dodatki.
Szkoda, że nie zadbano w żaden sposób o  korzystne warunki sprzedaży, bo mimo, że to Biedronka, a nie H&M to intencje były dobre.

Miało być gustownie, karnawałowo i designersko.
A wyszło, no cóż, po polsku.  

piątek, 6 grudnia 2013

przygoda z the one.

Szukając idealnego prezentu dla brata [w perfumerii oczywiście], trafiłam zupełnie ‘przypadkiem’ na dział z damskimi zapachami. I niestety będę musiała chyba szybko zmieniać list do Świętego Mikołaja, bo znalazłam moje ukochane Dolce&Gabbana The One Desire w promocyjnej cenie. I chociaż zarzekałam się, że w tym roku obędę się bez pachnących prezentów, to nie wiem jednak czy przy tym postanowieniu wytrwam.


Przygodę z serią The One rozpoczęłam od Rose The One o czym pisałam tutaj. Ta kwiatowa, subtelna kompozycja przekonała mnie od razu do siebie. Klasyk był dla mnie wtedy zbyt słodki, mdły. Potrzebowałam aż dwóch lat by ponownie się z nim zmierzyć. I nagle podczas kolejnej próby okazało się, że to co kiedyś było tak ciężkie do zniesienia, stało się ciepłą, elegancką, otulającą kompozycją. Za każdym razem kiedy używam The One czuję się jak bizneswomen, której już nikt i nic nie musi dodawać pewności siebie, żadne obcasy, ubrania, makijaż, wystarczą dwa psiknięcia bym uniosła głowę wyżej. Jaśmin, wanilia, ambra, liczi, to połączenie lekko przytłaczające, z którym trzeba uważnie się obchodzić. I faktycznie nie są to perfumy  na co dzień.  Myślę, że bardzo szybko straciłabym do nich całą sympatię, jednak używając ich maksymalnie kilka razy w miesiącu dalej jestem nimi oczarowana i dalej wpływają na mnie lepiej niż zakupy czy setki komplementów.



I mimo, że Rose The One to moje pierwsze perfumy, a klasyk tak pozytywnie na mnie działa, to za najlepszy zapach z tej serii uważam The One Desire. Drapieżny, słodki, owocowo-karmelowy. Te perfumy uwodzą cytrusowym początkiem i nie przestają zaskakiwać na kolejnych etapach rozwijania się, kiedy to owoce zanikają i pozostaje słodka, waniliowa, wręcz jadalna baza. I choć może się niektórym wydawać, że to bardzo prosty, banalny, masowy produkt, to dla mnie jest to niezwykle ciekawa, intrygująca, uzależniająca kompozycja. Marzę o posiadaniu tego pięknego czarnego flakonu, ale na razie musi mi wystarczyć ośmiomililitrowa odlewka, którą oszczędzam na ważniejsze wyjścia.




Mam nadzieję, że jeśli pojawi się jeszcze kiedyś kolejna odsłona The One, to dorówna ona poziomem swoim poprzednikom. Nie będzie to łatwe zadanie, bo poprzeczka jest postawiona naprawdę wysoko.

Uwielbiam Scarlett i uważam, że bardzo pasuje do całej serii, jednak te zdjęcia reklamowe nie do końca mnie przekonują.